"Rodzice nigdy nie są dobrzy dla swoich dzieci, każdy rodzic to zły rodzic. Można tylko mniej lub bardziej swoim dzieciom szkodzić" ("Nikt się nie roześmiał" rozmowa Agaty Kuli z Oscarem Brenifierem w "Tygodniku Powszechnym", nr 12 (3376). Czy można się z tym pogodzić?
Zaczyna się od materacy na suficie. Ale Brockettów czekają
jeszcze większe zmiany, które (o dziwo!)
ze spokojem, a nawet otwartością, przyjmują
dotychczasowe dzieci: Henry i Melanie.
Naprawdę, dzieci, wy
to macie wyobraźnię. Zupełnie nie wiem po kim.
Ani wasza matka, ani ja nie mamy
wyobraźni
i nigdy nie wychowywaliśmy was w taki sposób, żebyście wy ją miały.
Głowa rodziny, podobnie jak i jego małżonka są głęboko sfrustrowani
zmianą. Próbują za wszelką ceną ukryć odmienność swej rodziny. A że to
odstępstwo naprawdę „ciężkie” (choć akurat w tym przypadku to zupełnie
nieadekwatny epitet), równie trudno wychodzi kamuflaż. Pewnego dnia cały świat
(a na pewno Australia) odkrywa inność Barnaby’ego. A w jego rodzicach dojrzewa przekonanie, że
nie mogą tak dalej żyć. I postanawiają się dziecka pozbyć…
Zabrzmiało jak cytat z kroniki kryminalnej (a może raczej zapowiedź kolejnego talk show tym razem nie o
nastoletnich matkach, a rodzicach, którzy nie chcą TAKICH swych dzieci?!). Weźcie
poprawkę, że to literatura, która żywi się nie tylko tradycją absurdu i purnonsensu,
ale i całą resztą zaplecza tekstów o sierotach (Barnaby ma taką tematyczną,
podręczną, biblioteczkę - ciekawie podążać tym tropem). Warto więc
wszystko wziąć w cudzysłów (i przyjrzeć się tradycji).
Zresztą, gdybyśmy nawet nie domyślili się kto patronuje „Lekkiemu
życiu” Johna Boyne’a autor nie chce
pozostawić nas w nieświadomości:
Pan Cody, który już
długo żył na tym świecie, brał udział w dwóch wojnach światowych, uścisnął dłoń
Roalda Dahla i przez siedem dekad
był świadkiem wielu dziwnych rzeczy, z których niektóre rozumiał, a niektóre
nie, spojrzał do góry i przechylił głowę na bok…
(…) – To na pewno nie
jest normalne – powiedział (…)
Mamy wiec, wprost z Dahla („Matylda”! „Jakub i brzoskwinia
olbrzymka”!) modelowo niepoprawny dom.
Nie brak i szkoły – „Szorstkiej Akademii dla Niechcianych Dzieci”. Gdzie nic
szczególnego nie dzieje się w ciągu ośmiu godzin, ale… przynajmniej
zabieramy wam dzieci sprzed oczu, a przecież, nie oszukujmy się, o to wam
chodzi (powiedziała pani dyrektor Hooperman-Hall :).
Żadna święta
instytucja nie zostaje więc oszczędzona. Naśmiewamy się więc najpierw z sączącej jad i
pragnącej zachować wszelkie standardy normalności rodziny. Trafia się i „szkoła”.
Sąsiedzi, mieszczańskie przedmieście. „Zasady”. A żeby zuniwersalizować problem „toksycznych”
rodziców, pojawiających się niezależnie od szerokości geograficznej, autor
wysyła Barnaby’ego Brocketa w podróż dokoła świata. To także okazja do
spotkania innych „Innych”. Co pomaga Barnaby’emu przepracować pojęcie „normalności”.
W każdym razie to, że
twoja wersja normalności nie jest identyczna z wersją normalności kogoś innego,
jeszcze nie znaczy, że coś z tobą nie tak
Spotyka tych, których łączą niekonwencjonalne związki. Występują przeciw ogólnie przyjętym zasadom. Inaczej wyglądają. Nie spełniają
oczekiwań rodziców i odrzucają zaprojektowaną przyszłość. W pewnym sensie, swoim uporem co do idei
powrotu do domu (choć to rodzice się go pozbyli) pomaga napotkanym osobom
przyjrzeć się rodzinnym więzom. I zachęca do ich odbudowania. Paradoksalnie
stając się w tej książce jedynym ich rzecznikiem.
Bo zdaje się, że John Boyne, podziela cytowaną, na początku,
opinię Oscara Brenifiera. Rodzice Barnaby’ego Brocketta nie są wzorcem miłości
rodzicielskiej, a i ich rodzicom (choć realizowali zupełnie odwrotny model) daleko
do niego. Mamy więc swoistą „ciągłość”
pokoleniową….
„Lekkie życie Barnaby’ego Brocketa” może zmęczyć tą stale
realizowaną (i omawianą) wizją rodzicielstwa (podobnie jak i kilkoma jeszcze sprawami).
Choć jest ciekawą lekturą na wspólne – domowe – czytanie. Do przepracowania
(wielorakich) niedoskonałości. Może dla tych, którym nie odpowiada „obnażanie prawdy
o nagim cesarzu” metodą Brenifiera? (pytania, pytania, pytania - o jego ostatniej książce >>> tutaj).
„UWOLNIĆ DZIWOLĄGI!”
- tak mieszkańcy Dublina witali bohaterów, z którymi zaprzyjaźnił się
Barnaby w swojej podróży. Uwolnić dzieci
– chce chyba powiedzieć John Boyne.
Biłabym brawo, gdyby nie jego zbyt duża łatwość w gromadzeniu bon-motów o
normalności, operowanie „filmowymi” chwytami (i tworzenie powieści „dla”
filmowego materiału), zbyt proste recepty i przewidywalne żonglowanie czarno-białymi
schematami w widzeniu świata.
Poza tym
jest matką. I rodzicem. Ale lubię, kiedy książka wytrąca mnie z równowagi.
Czy Barnaby wróci do domu? Do normalności (cokolwiek to
znaczy)? Co stanie się z chłopcem, który nie bał się poznawać nowych ludzi? Który
nie bał się być inny? (wiecie już jaki?) I co to znaczy?! O tym trzeba przekonać się samodzielnie. Nie obiecuję wzruszeń, bo to książka "skalkulowana". I chyba dość przewidywalna. Mam także wrażenie, że i John Boyne, i Oscar Brenifier myślą zgodnie w jeszcze innym punkcie: Treść moich książek jest drugorzędna, ważny jest proces, do udziału, w którym zapraszam czytelnika. ("Nikt się nie roześmiał"... op.cit)
"Lekkie życie Barnaby'ego Brocketta" tekst: John Boyne, ilustracje: Oliver Jeffers,tłumaczenie: Tina Oziewicz. Wydawnictwo Dwie Siostry, 2013.
2 komentarze:
Czytam z dziećmi i z poślizgiem, i bardzo się męczę, bo nie podoba mi się tłumaczenie, począwszy od tego nieszczęsnego „Barnaby'ego" (spolszczam), a skończywszy na przeinaczonym tytule (gra słów zupełnie nietrafiona w tym przypadku, zresztą, gdyby tak miało być, to i autor by tak zagrał).
A u nas obyło się bez męczenia ;) 9-latek wracał do tej książki.
Prześlij komentarz