11 listopada 2017

„Damy, Dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy"



"Historia w spódnicy"... Na całe szczęście postanowiłam  najpierw przeczytać powieść  „dla dużych” Anny Dziewit-Meller. Gdybym sięgnęła od razu po „Damy, dziewuchy…” pewnie już nie dotarłabym do „Góry Tajget”…
Nie cierpię pretensjonalnego tonu, konwencji „kumplowania się” z czytelniczkami (i czytelnikami) w książkach dla dzieci. A jeszcze bardziej drażni mnie, kiedy tą konwencję wykorzystuje się  wbrew logice....  


„Damy, Dziewuchy, dziewczyny”  to zbiór życiorysów sławnych kobiet, głównie ze względu na ich niezależność, upór, osiągnięcia, zaangażowanie w zmianę świata i stereotypów nim rządzących. Jest (obowiązkowo we wszystkich tego typu publikacjach) Maria Skłodowska-Curie, ale i Świętosława (Córka Mieszka I), rymopisarka Elżbieta Drużbacka, pierwsza kobieta chirurg – Magdalena Bendzisławska, są kobiety architektki, aplinistka, malarka, nauczycielki, projektantka, i kilka innych. 

Po życiorysach wszystkich ważnych kobiet – kandydatek na idolki czy wzorce chadzania własnymi drogami –  przewodniczką jest Anna Henryka Pustowójtówna. „Awanturnica” (jak sama się nazywa) z czasów Powstania Styczniowego, niezależna bohaterka występująca nie tylko przeciw zaborcom, ale i wszystkich ograniczeniom, które nakładała na dziewczyny epoka i relacje społeczne.

Nie mogę jednak zrozumieć, dlaczego, by opowiedzieć o wszystkim i przedstawić bohaterki książki, Anna Henryka wykreowana jest na „kumplującą” się narratorkę – rówieśniczkę odbiorczyń. Konfidencjonalnemu tonowi towarzyszą jakieś zdrobnienia, spoufalanie się drobnymi dygresjami, jakieś takie „mizianie się” do czytelniczki (i czytelnika?), wplatanie w historyczne treści co rusz rekwizytów współczesności (te szkolne wycieczki z chipsami!)

Od tego siedzenia nieruchomo tyle lat w starej książce zdrętwiały mi nogi i ręce. Niechże się przeciągnę! O tak! O niebo lepiej. Wiesz co – poczekaj chwilę. Ja tylko szybko wskoczę na konika, zrobię małą rundkę po okolicy i zerknę, czy koleżanki już gotowe na naszą wizytę. To potrwa tyle co nic, obiecuję! Rozejrzę się tylko i wracam.


Jeśli narratorka siedziała tyle lat w starej książce to skąd wie o wszystkich bohaterkach, które żyły dużo po niej? Po co te atrybuty współczesności? A do tego posługiwanie się historycznymi formami  językowymi: Namówiłam więc koleżanki, żeby otwarły dla ciebie swoje domy i wyciągnęły z kufrów najlepsze historie. Dlaczego inne bohaterki nie zabierają więc  głosu, schowane „za szybką” opowieści Anny Henryki? Podstawowe pytanie i wątpliwość: czy nie da się opowiedzieć o ważnych kobietach, bez błaznowania i tego sztucznego spoufalania się? Czy to nie wiara we współczesne czytelniczki (niewiarę w żeńskie formy nazw zawodów pominę wymownym milczeniem,  Kurzojady podpowiadają „naukowczyni” brzmi dumnie…) 

„Damy, dziewuchy, dziewczyny. Historia w spódnicy” Anna Dziewit-Meller, ilustracje: Joanna Rusinek. Wydawnictwo Znak emotikon, 2017.

5 komentarzy:

Synkowe czytanie pisze...

Bardzo jestem ciekawa tej książki - wypatruję w bibliotece. Mam nadzieję, że się tam znajdzie, bo czytałam tyle sprzecznych opinii, że aż nabrałam ochoty, żeby wyrobić sobie własną. Cieszy mnie, że pojawia się tyle książek o kobietach, ale z drugiej strony gdzieś w tyle głowy męczy mnie pytanie, na ile jest to rzeczywista potrzeba promowania kobiecej wersji historii, a na ile próba wykorzystania chwilowej mody.

poza rozkładem pisze...

W "naszej" bibliotece jest. Z niej także mam "Opowieści dla młodych buntowniczek". I choć byłam zdystansowana na sposobu promocji, podejrzewałam, że książka jest działaniem różnych mechanizmów to ta książka wydaje mi się lepsza od "Dam i dziewuch"...

Podobno na rynku książki były "od zawsze" trendy. Teraz ja też mam wrażenie, że każde wydawnictwo postawiło sobie za cel wydać książkę "o kobietach" i ich sile. Nie oznacza to, że każda taka książka będzie dobra i wartościowa...

Ale może być jeszcze gorzej... Z biblioteki przyniosłam też w pakiecie "Rozię, rewelkę inżynierkę" - to przykład tego, jak piszcząc dydaktycznie "z tezą" rymami częstochowskimi można zrobić z fajnego tematu koszmar (ładny, z ilustracjami "kupującymi" czytelnika...)

Synkowe czytanie pisze...

To czekam na recenzję Rózi, bo na razie widziałam tylko zachwyty - a w bibliotece nie ma nic z tej serii. "Opowieści" kupiłam dla bratanicy i przeglądam, przymierzając się do recenzji. Da się czytać, jeśli potraktuje się je jako rodzaj leksykonu, a nie "opowieści" właśnie - takie jest moje pierwsze wrażenie

Anonimowy pisze...

O proszę, wreszcie jakiś inny głos wśród zachwytów. Na początku byłam zachwycona ideą, zarówno tej ksiażki, jak i Buntowniczek. Ale podejrzałam kilka stron i rzuciło mi się w oczy to samo - irytująca narracja, też nie znoszę takiego zabiegu w książkach, bo to dla mnie silenie się na jakieś nawiązanie więzi z odbiorcą. I traktowanie odbiorcy (dziecięcego zazwyczaj) jako takiego, który bez tego typu i opowieści nie zaciekawi się książką. Dodawanie niepotrzebnej objętości (poprzez te irytujące historyjki i dygresje itd. W dodatku po przeczytaniu Twojej recenzji totalnie nie rozumiem, czemu narratorką jest jedna z bohaterek historycznych, w dodatku uwspółcześniona. Dlatego konwencja Buntowniczek - opis plus ilustracja wydaje mi się dużo lepsza, ciekawsza w odbiorze. Taki album.

Co do Rózi Rewelki Inzynierki to byłam bardzo zaciekawiona tą serią (już jak wyszedł Ignaś Kitek Architekt i posypały się pochwalne recenzje na blogach), idea i temat wydawały mi się potrzebne i warte uwagi, wizualni na pierwszy rzut oka wydawała się ciekawa i już miałam to kupować dla swojej córki. Potem zobaczyłam, że to jest wierszem, przeczytałam próbki tego wierszowanego tekstu i jakoś mi chęć na książkę odeszła. Pewnie też wypozyczę z biblioteki, bo i tak jestem ciekawa. Wizualnie fajnie, idea świetna (i modna ostatnimi czasy, pewnie nadal potrzebna), ale czy naprawdę nikt nie widzi, że ten tekst pozostawia wiele do życzenia?

poza rozkładem pisze...

Jeśli chodzi o "Rózię" to chyba szkoda czasu na więcej..

>>>
Jak donosi notka na okładce autorzy książki przedstawiają "kolejne małe arcydzieło"... Nie wierzcie w to.

Miłym oku ilustracjom towarzyszy toporny, z dydaktycznym zacięciem, przewidywalny do bólu, skomponowany wg dyktatu rymów częstochowskich tekst.
O tym, jak i dziewczynka może być "inżynierką", ale żeby nią zostać, trzeba najpierw nie zrażać się niepowodzeniami i śmiechem dorosłych...

Niby wiem, że wg trendu na rynku - książki z "kobietami", z "dziewczynkami i ich postawami wbrew stereotypom" każde wydawnictwo musi mieć, ale nie da się napisać czegoś bardziej z polotem?
Tym bardziej, że nie jest to pierwsza książka duetu tych autorów. Czyżby znaleźli "przepis na sukces"?

>>> Twój pierwszy niewypał wspaniale się udał!
Chodźmy, zróbmy następny! Tak rodzą się cuda!"

Szkoda czasu. Wolę, kiedy ktoś eksperymentuje na własną rękę. Lepiej sięgnąć po "Opowieści na dobranoc dla młodych buntowniczek.".