6 kwietnia 2016

PATRZEĆ i WIDZIEĆ?

Co to znaczy PATRZEĆ i WIDZIEĆ? Czy oczy pomagają czy przeszkadzają? Czy DOSTRZEŻENIE  wiąże się z tym, co robi "głowa" (a więc i mózg kierujący zmysłami) czy może jednak "serce"?



To pytania, które pojawiły się wczoraj podczas kolejnego spotkania z drugoklasistami (7, 8-latkami). Ich spotkania z książką. Wiecie jaką? Prace powstały przed poznaniem tej "książki o MYŚLENIU"

Czy to ta kategoria, którą dzieci przyjmują z otwartością, a dorośli myślą "dziwne"? I ta, która wykracza poza kategorię "zwykłej przyjemności z lektury"? Bo przecież inspiruje i prowokuje do myślenia... W poście poniżej pojawiały się głosy, że "ambitne" propozycje, z których tak ostatnio jesteśmy dumni to nie recepta na zalew szmiry i bylejakości, z którą "przeciętne" dziecko ma do czynienia. Czy faktycznie trzeba nam "wystarczająco dobrych" (czyli w domyśle "bezpiecznych" książek)? Dorośli, co Wy na to?













 




 






15 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Mi brakuje dobrze ilustrowanych i napisanych (tak żeby czytając nie bolały oczy i zęby) bajek-baśni dla dzieci. Andersen, Grimmowe, Perault - mam wrażenie, że mamy albo kartonówki Wilgi (to nie wymaga komentarza) albo w przypadku Kapturka drugą skrajność - Concejo. Co do innych tytułów - tylko Wilga (no dobra, jeszcze są niezłe Olesiejuki, ale to wyjątek, poza tym marzy mi się ładne "wydanie zbiorowe", ale może za dużo bym chciała).
Mimo że jestem osobą po studiach (i to tych kierunkowych), do tego w temacie książek dziecięcych od lat, to czytanie "Tuwima" Wytwórni jest dla mnie nie do zniesienia. Nie ten format, nie te czcionki, za dużo abstrakcji - po prostu Lokomotywę z ilustracjami Szancera mam wciąż przed oczami. Moje dziecko tej książki w ogóle nie dotyka, ale może ono jest wyjątkiem? Brak porównania.
Z obserwacji mamy (czyli mojej) wynika, że problemem dla wszystkich 95% krewnych i znajomych jest dostępność dobrych książek. 9/10 tytułów przez nas dostawanych (masakrycznych, które odsprzedaję jak się uda dalej za 1/10 ceny, byle tylko się ich pozbyć z domu i przy okazji dorobić do kupna czegoś wartościowego! - dzięki Aniu za pytanie, szkoda, że nikt nie odpowiedział co robi z tymi koszmarkami, bo dokładnie w sobotę nad tym samym się zastanawiałam i jestem ciekawa odpowiedzi:) jest kupowanych w... marketach, przy okazji wkładania do koszyka musztardy czy kurczaka. I to nic złego, sama przy okazji takich spożywczych zakupów chciałam kupić DOBRĄ książkę dla dzieci - niestety, na sklepowych półkach Zakamarków, Dwóch Sióstr ani Muchomora nie uświadczysz.
Może mam za małe dzieci, ale dla mnie Wydawnictwo Literatura równie dobrze mogłoby nie istnieć ;) żaden z ich tytułów dla nas nie jest interesujący - pewnie to się zmieni, bo mam wrażenie, że ich książki są lepsze dla starszych! Może to też o wiek chodzi?

poza rozkładem pisze...

Jeśli chodzi o baśnie... a wydawnictwo Media Rodzina?
Jest seria (baśnie Andersena i Grimmów), "Mistrzowie klasyki dziecięcej".
Jedna książka, jedna baśń (nowe tłumaczenia!), różni ilustratorzy kolejnych tytułów. Wydaje mi się, że jednak opcja "środka". Zero awangardy ;)
I w dodatku z płytą (czyta Jerzy Stuhr).

Dostępność... No cóż. Sprawa jak się ma, każdy widzi.
Pytanie czy w sklepach (hipermarketach?) jest miejsce dla książek nie-produktów "konsumpcji"?
Czy jednak mylimy się wymagając tego, aby książki Zakamarków były tam dostępne?

Problemem na pewno są warunki (chyba większość z nas wie, jak wygląda sprawa obecności w sklepach wielkopowierzchniowych) dla małych (w sumie) wydawnictw. Nierówna walka.

JA jestem raczej z opcji, że miejsce książek jest raczej w księgarniach. A ich coraz mniej... Dlaczego?
Na to musi sobie odpowiedzieć każdy z nas.

Z drugiej strony - myślę o dystrybucji książek (i nakładach) w latach 60-tych, 70-tych, 80-tych...
Może jednak receptą nie jest "niewidzialna ręka rynku" a interwencja państwa? "Odgórne" działania?

Kolejne pytania zadałam w poście poniżej :)

A na najważniejsze, o to, co robimy z niechcianymi książkami nikt nie chce odpowiedzieć ;)

Barć pisze...

Świetnie sobie poradziły dzieciaki :) Chyba nawet bardziej mi się podobają ich prace niż propozycje samej autorki (co ja poradzę, dla mnie ta książka jest zbyt statyczna i wolę "Dwoje ludzi" Chmielewskiej albo inne jej pozycje).

Dla młodszych proponuję wyciąć kolorowe półkola (powiedzieć nawet, że to miski) i zachęcić do naklejania na kartkę, dorysowywania i wymyślania co to innego może być (wyspa/wieloryb/grzyb/biedronka/ćma/ ...)

Zastanawiam się, kiedy pokazać im w całości "Cztery zwykłe miski" - przed czy po. Swojemu 5-latkowi pokazałam potem (ale on jest dość techniczny, lubi robić na wzór i nie chciałam go sugerować).

Nikogo świadomie nie kopiuję w tym pomyśle, ale to aż się prosi i wielu mogło na niego wpaść.

Barć pisze...

"Mistrzowie klasyki dziecięcej" mają wyczerpane nakłady, sama zaczęłam polowanie na "Królową śniegu" z ilustracjami Wasiuczyńskiej.

Książki środka to przecież kochane "Dzieci z Bullerbyn", "Malutka czarownica", "Wiatr z księżyca" (niewznawiany), "Pożyczalscy" (pokochałam Dziubak za jej ilustracje), dla mnie "Ronja ..." i "Bracia lwie serce" to też środek, a przecież w jakiś sposób są niepokojące. Wszystko zależy jak ktoś definiuje środek. Mogłabym tak długo "Moje nie moje", "Biała księżniczka i złoty smok" ...

A w supermarkecie kupiłam "Pchłę Szachrajkę" z il. Szymanowicza (Wilga). Wg mnie dobra.

Co do niechcianych książek zaczęłam po kilku wpadkach zapobiegać - robię listy do potencjalnych Świętych Mikołajów (wpisuję wydawnictwo i staram się nie podawać tytułów, które mogą mieć zastępniki (np. "Paweł i Gaweł") - te kupuję sama.

poza rozkładem pisze...

O! "Listy chcianych prezentów" - dobry pomysł :)
Podejrzewam jednak, że nie wszyscy będą chcieli się zastosować.

A co do wcześniejszych uwag - "interpretacja jest w nas" podobno :)...

"Cztery zwykłe miski" to dla mnie bardzo ważna książka, także warsztatowo.
Pisałam o niej (nie raz :)

Anonimowy pisze...

Oj, bolą mnie te mamuśki, którym droga do księgarni za daleka.
Książka zniwelowana do produktu codziennej konsumpcji, wepchnięta gdzieś między kurczaka a papier toaletowy. W dupce postsocjalistycznej się dobrze pomieszało... Zakupologia ...

poza rozkładem pisze...

Anonimowy
Mnie bolą najbardziej takie uproszczenia.
Już kiedyś pewien pan pisał o "mamuśkach" (tych wózkowych), MY nie zapominamy takich rzeczy...
Lepsza codzienność z kurczakiem i papierem niż poczucie nieuzasadnione poczucie wyższości....

Anonimowy pisze...

Dziwi mnie taka postawa roszczeniowa: Twórcy książek, wydawcy, hipermarkety - wszyscy mają stanąć na głowie, aby mamuśka xy - nie natężająć włąsnego mózgu i nóg - między kurczakiem a papierem toaletowym znalazła książkę środka. Dziwi mnie, że wspierasz takie duchowe lenistwo, ale rozumiem, że WY, karmicielki, macie do wszystkiego prawo, nie tylko w kolejce do mięsnego...

Anonimowy pisze...

I jeszcze takie przemyślenie. Tym razem nniej złośliwe (a może jednak...).
Dlaczego dziecko koniecznie musi obcować z książką środka a nie książką artystycznie wybitną? Dlaczego jajo nie może być mądrzejsze od kury? Dzieci najczęściej odbierają książkę obrazkową w odmienny sposób, dostrzegają w niej świat, którego my, dorośli, już nie dostrzegamy. Dobra książka dla dziecka, według mnie, to taka książka, która porusza dziecięcą fantazję, generuje tysiąć nowych obrazów i skojarzeń. My dorośli nie musimy się przy niej dobrze czuć. Nie musi się ona nam wcale podobać. Ona wg. mnie powinna być wyłącznie miejcem spotkania, w którym nie tylko dorośli dziecku, a dziecko same może nam, dorosłym, wytłumaczyć, o co tu według niego chodzi. Przy okazji chciałbym przeprosić za te mamuśki (wozkowe i bez kółek), ale znowuż, kto oprócz ich W POLSCE interesuje się książką obrazkową? Tatunio zwykle sięga po doroślejszy komiks albo graphic novel, podczas gdy baby bloggują, teoretyzują, krótko mówiąc: przeżywają... i to z niezwykłą zachłannością/asertywnością, która zezwala im na to, aby klepnąć w klawiaturę tysiąc mądrych zdań, nie wystarcza jednak, aby zajrzeć do bliskiej księgarni. Osobiście nie rozumiem tej postawy. Jako dziecko obcowałem z książkami (przynajmniej według mamuśki XY "nieadekwatnymi") z mrocznymi książkami Wilkonia i mrożącymi krew w żyłach rycinami Conrada Gessnera. Moi rodzice zadawali sobie w latach 70-80-tych trud, aby zakupić mi wartościową książkę obrazkową, obchodząć wszystkie księgarnie w prowincjonalnym Bielsku. Nie chcieli książki środka, bo nie chcieli dziecka środka. Dziś, gdy wszystko dostępne, wyszukać coś pasownego, zrobić research, to dla paniusi XY za wiele trudu. Jestem głęboko rozczarowany tą postawą, podobnie jak i Twoją, Aniu. Mamunie oceniają książki obrazkowe, nadymają się jako znawczynie, ale nikomu, w żadnym przypadku, nie wolno oceniać leniwych mamuń. Na szczęśćie, u nas w Niemczech kult dzieciątka / matki minął już dawno, wraz z wujkiem Adolfem. Książka obrazkowa nie jest tu wyłącznie książką użytkową, spełniającą oczekiwania/cele wychowujących. Nie musi alfabetyzować, uczyć, jak usiąść na troniku, bawić za każdą cenę. Osobiście postrzegam to jako formę szacunku wobec artysty, który nie musi działać konjukturalnie, zgodnie z życzeniami potencjalnego odbiorcy. Z wyrazami szacunku, pan Jaromir P.S. Rozumiem, że mamunie wszędzie i zawsze życzyłyby sobie pierszeństwo do łodzi ratunkowej, ale niestety era darwinizmu już dawno minęła...

poza rozkładem pisze...

(Nie)Anonimowy :)
Moja refleksja jest jedna >>> już wiem co to mansplaining tudzież "męsplikacja"...

Anonimowy pisze...

Męsplikacja? Nie wiem, o co chodzi... Przypuszczam, że wyrażenie u Was na topie, wśrod pań po Gender Studies... Wytłumacz proszę... Niemieckie baby tego wyrażenia nie używają... Być może z natury są zbyt męskie;-) Nie wiem, o co chodzi. Ale Ty zapewne wiesz... Pan Jaromir.

Nieparyż pisze...

Jako praktykująca od ładnych paru lat księgarka powiem, że miejsce książki jest... gdziekolwiek. Na przykład między kurczakiem i papierem toaletowym - w codzienności, nawykach i potrzebach. Postawa elitaryzmu, czyli wyjmowania książek cennych na specjalne półeczki dla specjalnych ludzi, wiesz Poza Rozkładem, do czego nawiązuję, jest dla mnie elitaryzmem nie do zaakceptowania. Ale cokolwiek działa - jest dobre. Zbyt wiele ponadto widziałam przykładów naturalnej dziecięcej akceptacji książek "ambitnych" - (Wilkonia na przykład) - żeby robić z ambitności fetysz. "Ambitny" jest dla polskich odbiorców tym, czego dorosły odbiorca nie przyswoił jeszcze.
By the way dla mnie wiele zakamarkowych książek to są właśnie produkty :) dobrze zrobione produkty rynku książek dla dzieci, wydziergane przez sprawnych rzemieślników.
Uśmiechy!

poza rozkładem pisze...

> Nieparyżu :)
Jak niektórzy może zauważyli to kolejny post, w którym rozmawiamy o sposobach na zalew szmiry i bylejakości + na tych, którzy odwracają do tych produktów ksiażkopodobnych ze względu na swoje lęki przed tzw. "ambitnym".

Zakładam, że to jasne, że ja także jestem przekonana, że dzieci nie mają problemu z elitaryzmem, ani tym, co duzi nazwą "awangardą". Czasem po prostu potrzebny mądry, otwarty dorosły (=dojrzały) pośrednik.

Myślałam też ostatnio o książkach "Zakamarkowych". Nie lubię słowa "produkt", ale to dla mnie właśnie "książki środka" (w większości). I nie mam problemu z tą nazwą, bo dla mnie nie jest ona wartościująca.
Potrafią w otwarty, przystępny sposób poruszyć ważne tematy. Na różne sposoby. W większości - są "o czymś". I niekoniecznie czemuś "służą"...

A problem tego, czy "książki środka" mogą być sposobem na "przeciętnego dorosłego" kupującego książki w sklepach wielkopowierzchniowych, na poczcie itd nie oznacza dyktatu jedynej słusznej opcji dla twórców.
I dla rzemieślników i dla tych, którzy za takich nie uważają, a wolą być "artystami". I dla artystów-rzemieślników :)

PS. przeraziła mnie trochę recepta Joanny Olech w niedzielnym poranku RDC: powiedziała mniej więcej o "dobrej książce", że to taka, która spodoba się i dorosłemu, i dziecku...

Nieparyż pisze...

No widzisz, dla Ciebie Zakamarki to książki środka, dla mnie w dużej mierze pożyteczna produkcja, dla wielu - pułap ambitności przekazu. Nie wiem, czy to kwestia umów-lukratywnych kontraktów z sieciami, czy przekonań (nie damy do dyskontów), są wydawcy, którzy swą polityką bronią księgarń.
Dwie Siostry swego czasu można było dorwać w Biedronce, ale chyba dlatego, że jakaś hurtownia zaopatrzyła, a nie sam wydawca. Z mojego małoksięgarnianego punktu widzenia to źle. Z punktu widzenia książkożerców - gratka.
Inna rzecz - Chmielewska w Arosie (internetowym dyskoncie książkowym) wymiata ceną, ale jak ludzie dotrą do niej?

Nieparyż pisze...

Zaś jeśli o baśnie i klasykę chodzi - stawiałabym na nieprzerobiony tekst. W ogóle adaptacje literatury to zuo :) jak dziecko nie dorosło, żeby w całości poznać "Pinokia", niech poczeka.