Podobno dzieci lubią się bać... Ostatnio rozwiewa się moje
wyobrażenie, co może budzić strach.
Podsunęłam ośmiolatkowi „Koralinę” Gaimana. Z premedytacją. I nie
w proteście wobec dominujących ocen, że to książka-nie-dla-dzieci. Z premedytacją, bo nie oglądaliśmy filmu, bo
ciekawa byłam jego reakcji (zwłaszcza po fascynacji sprzed kilku laty „Wilkami
w ścianach”), bo teatr Pinokio, który bardzo lubimy (i cenimy) właśnie
przygotował premierę opartą na tym tekście…
Przedstawienie ma nawiązywać do stylistyki
opowieści grozy – można przeczytać
na stronie teatru.
A wiadomo jak to jest z dobrymi chęciami… Okazuje się, że to co na
mnie robi wrażenie, że może zrobić wrażenie na dziecku, ośmiolatka zostawia
nieporuszonego. Podsunęłam mu powieść Gaimana z pewnymi obawami, a tu
beznamiętna diagnoza "czego tu się bać, jeśli to nie jest
naprawdę?!".
Właśnie wróciliśmy ze spektaklu opartego
na książce. I mamy piekło. Wybrukowane dobrymi chęciami…
Dłużyzna, nuda i
rozczarowania... Brak tempa i przegadanie. Przerywane dość histeryczną
szamotaniną z rozpędzającą się akcją, co ani na moment nie zjeżyło nam
włosów i nie dał poczuć powiewu grozy. Nijaka i zbyt dosłowna scenografia.
Teatr żywego planu z mało odkrywczymi pomysłami co zrobić z lalkami.
I Koralina nie-nasza... Dziś , w teatrze, dostaliśmy Koralinę
wyrośniętą, energiczną i żądną wrażeń, pełną entuzjazmu, spadkobierczynię
temperamentu Pippi. Typ zdobywczyni. I
damskiej, niewyrośniętej odmiany Indiana Jones (z uznaniem syna spotkały się
jej sprzęty – zwłaszcza – w sumie bezużyteczna - nakrycie głowy).
Tymczasem ta "nasza" była bardziej wycofana w
siebie, osamotniona i zostawiona sobie. Samotniczka, nie przywódczyni, która granice
odwagi testuje i odkrywa. Bada, podobnie jak świat spełniających się (o
zgrozo!) marzeń. Ośmiolatek kategorycznie stwierdził, że Koralina powinna być
mniejsza. I mieć mniej „energiczny” głos.
Tymczasem Koralina w wizji reżyserki po prostu JEST odważna i
racjonalna . W sumie powinnam doceniać temperamentną bohaterkę, potencjalną dziewczyńską
idolkę. Tylko w sumie po co opowiadać o podróży, która nie zmienia? Dla kilku
efektownych scen i piosenek wpadających w ucho?
Właśnie… sceny… Nie lubię (nie
tylko) w teatrze dla dzieci tych mrugnięć oka do dorosłych, które wprawdzie
rozbawiły swym burleskowym charakterem starszych, ale dla ośmiolatka były
zupełnie nieczytelne... Pierwsza wizyta
Koraliny w teatrze i oglądanie panien Spink i Forcible, w wizji reżyserki,
przerodziła się w dość groteskowy striptiz budzący uznanie (potwierdzone
rechotem) najstarszej części publiczności. I wtedy rodzi się po raz kolejny w
mojej głowie pytanie: po co? Świetne nogi nie są chyba wystarczającym argumentem
(przynajmniej w spektaklu dla dzieci). Nie zmienia to faktu, że obydwie aktorki
grające pannę Spink i pannę Forcible były
chyba najwyrazistszymi i najciekawszymi postaciami podczas dzisiejszego
spektaklu.
Rodzice (pierwsi) nawet w
powieści są nijacy, rozmyci i
nieokreśleni. Bo skąd mamy wiedzie jacy są, jeśli określa ich brak czasu dla
córki? Podskórnie czujemy, że nie są źli, a raczej dalecy. Tymczasem w wizji
Karoliny Maciejaszek podział jest jasny: matka jest wyraźnie "jakaś",
oschła i ironiczna - a wszystko zależy od tego czy "szefowa"
pozwoli. Obok jest miły tatuś-pantoflarz, eksperymentujący w kuchni.
Wszystko ma chyba uzasadnić wizję tego co czeka Koralinę za drzwiami.
Ta wizja każe się jednak zastanawiać po co Koralina chce wracać do
rodziców (czy tylko dlatego, że może być jednak gorzej?).
Czekałam dziś długo na kota. Wprawdzie bez uśmiechu, ale
oczekiwałam kwintesencji najlepszych kocich tradycji: nieco ironicznego,
niezależnego, zdystansowanego do świata ludzkiego, nawiązującego jednak (niełatwy)
dialog z Koraliną. Tymczasem zaserwowano ckliwe sceny i totalnie nijakiego kota
bez imienia, który zatracił to, co było najmocniejszą stroną tej postaci w
powieści Gaimana.
Wszystko to sprawia, że zamiast onirycznej atmosfery, nieco
ziejącej grozą podróży, dzięki której bohaterka doświadcza i przeżywa zmianę
dostaliśmy na tacy Koralinę temperamentną, żądną wrażeń spadkobierczynię Pipi, którą
trzymają na uwięzi nie tyle dalecy i zajęci, co albo zbyt silni (matka), albo
zbyt słabi (ojciec) rodzice.
Gaiman w swej powieści zgrabnie korzysta z ogranych już literacko
motywów: przejście przez tajemnicze drzwi, tajemniczy kot, wiedźma kradnąca
dzieciom dusze... No i "drudzy rodzice", którzy obecni w baśniach
pomagają przepracować różne sprawy związane z dzieciństwem.
A „biorąc” z Gaimana przydałoby się o tym pamiętać: nie dążyć za
wszelką cenę do streszczenia i upchnięcia „ile się da”, a spróbować podążyć
za atmosferą jego zgrabnie napisanych (aczkolwiek nie rzucających mnie na
kolana) książek i całej tradycji, z której czerpie.
Miało być strasznie, tylko nie wiem czy o taki efekt straszności
chodziło… Chyba jednak trzeba uważać o czym się marzy, parafrazując Gaimana.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz