28 września 2013

"Koralina" w Pinokiu

Podobno dzieci lubią się bać... Ostatnio rozwiewa się moje wyobrażenie, co może budzić strach.




Podsunęłam ośmiolatkowi „Koralinę” Gaimana. Z premedytacją. I nie w proteście wobec dominujących ocen, że to książka-nie-dla-dzieci.  Z premedytacją, bo nie oglądaliśmy filmu, bo ciekawa byłam jego reakcji (zwłaszcza po fascynacji sprzed kilku laty „Wilkami w ścianach”), bo teatr Pinokio, który bardzo lubimy (i cenimy) właśnie przygotował premierę opartą na tym tekście…

Przedstawienie ma nawiązywać do stylistyki opowieści grozy – można przeczytać na stronie teatru.
A wiadomo jak to jest z dobrymi chęciami… Okazuje się, że to co na mnie robi wrażenie, że może zrobić wrażenie na dziecku, ośmiolatka zostawia nieporuszonego. Podsunęłam mu powieść Gaimana z pewnymi obawami, a tu beznamiętna diagnoza "czego tu się bać, jeśli to nie jest naprawdę?!".

Właśnie wróciliśmy ze spektaklu opartego na książce. I mamy piekło. Wybrukowane dobrymi chęciami…

Dłużyzna, nuda  i rozczarowania... Brak tempa i przegadanie. Przerywane dość histeryczną szamotaniną  z rozpędzającą się akcją, co ani na moment nie zjeżyło nam włosów i nie dał poczuć powiewu grozy. Nijaka i zbyt dosłowna scenografia. Teatr żywego planu z mało odkrywczymi pomysłami co zrobić z lalkami.

I Koralina nie-nasza... Dziś , w teatrze, dostaliśmy Koralinę wyrośniętą, energiczną i żądną wrażeń, pełną entuzjazmu, spadkobierczynię temperamentu Pippi.  Typ zdobywczyni. I damskiej, niewyrośniętej odmiany Indiana Jones (z uznaniem syna spotkały się jej sprzęty – zwłaszcza – w sumie bezużyteczna - nakrycie głowy).
Tymczasem ta "nasza"  była bardziej wycofana w siebie, osamotniona i zostawiona sobie. Samotniczka, nie przywódczyni, która granice odwagi testuje i odkrywa. Bada, podobnie jak świat spełniających się (o zgrozo!) marzeń. Ośmiolatek kategorycznie stwierdził, że Koralina powinna być mniejsza. I mieć mniej „energiczny” głos.

Tymczasem Koralina w wizji reżyserki po prostu JEST odważna i racjonalna . W sumie powinnam doceniać temperamentną bohaterkę, potencjalną dziewczyńską idolkę. Tylko w sumie po co opowiadać o podróży, która nie zmienia? Dla kilku efektownych scen i piosenek wpadających w ucho?

Właśnie… sceny…  Nie lubię (nie tylko) w teatrze dla dzieci tych mrugnięć oka do dorosłych, które wprawdzie rozbawiły swym burleskowym charakterem starszych, ale dla ośmiolatka były zupełnie nieczytelne...  Pierwsza wizyta Koraliny w teatrze i oglądanie panien Spink i Forcible, w wizji reżyserki, przerodziła się w dość groteskowy striptiz budzący uznanie (potwierdzone rechotem) najstarszej części publiczności. I wtedy rodzi się po raz kolejny w mojej głowie pytanie: po co? Świetne nogi nie są chyba wystarczającym argumentem (przynajmniej w spektaklu dla dzieci). Nie zmienia to faktu, że obydwie aktorki  grające pannę Spink i pannę Forcible były chyba najwyrazistszymi i najciekawszymi postaciami podczas dzisiejszego spektaklu.

Rodzice  (pierwsi) nawet w powieści  są nijacy, rozmyci i nieokreśleni. Bo skąd mamy wiedzie jacy są, jeśli określa ich brak czasu dla córki? Podskórnie czujemy, że nie są źli, a raczej dalecy. Tymczasem w wizji Karoliny Maciejaszek podział jest jasny: matka jest wyraźnie "jakaś", oschła i ironiczna - a wszystko zależy od tego czy "szefowa" pozwoli. Obok jest miły tatuś-pantoflarz, eksperymentujący w kuchni. Wszystko ma chyba uzasadnić wizję tego co czeka Koralinę za drzwiami.
Ta wizja każe się jednak zastanawiać po co Koralina chce wracać do rodziców (czy tylko dlatego, że może być jednak gorzej?).

Czekałam dziś długo na kota. Wprawdzie bez uśmiechu, ale oczekiwałam kwintesencji najlepszych kocich tradycji: nieco ironicznego, niezależnego, zdystansowanego do świata ludzkiego, nawiązującego jednak (niełatwy) dialog z Koraliną. Tymczasem zaserwowano ckliwe sceny i totalnie nijakiego kota bez imienia, który zatracił to, co było najmocniejszą stroną tej postaci w powieści Gaimana.

Wszystko to sprawia, że zamiast onirycznej atmosfery, nieco ziejącej grozą podróży, dzięki której bohaterka doświadcza i przeżywa zmianę dostaliśmy na tacy Koralinę temperamentną,  żądną wrażeń spadkobierczynię Pipi, którą trzymają na uwięzi nie tyle dalecy i zajęci, co albo zbyt silni (matka), albo zbyt słabi (ojciec)  rodzice. 

Gaiman w swej powieści zgrabnie korzysta z ogranych już literacko motywów: przejście przez tajemnicze drzwi, tajemniczy kot, wiedźma kradnąca dzieciom dusze... No i "drudzy rodzice", którzy obecni w baśniach pomagają przepracować różne sprawy związane z dzieciństwem.
A „biorąc” z Gaimana przydałoby się o tym pamiętać: nie dążyć za wszelką cenę do streszczenia i  upchnięcia „ile się da”, a spróbować podążyć za atmosferą jego zgrabnie napisanych (aczkolwiek nie rzucających mnie na kolana) książek i całej tradycji, z której czerpie. 

Miało być strasznie, tylko nie wiem czy o taki efekt straszności chodziło… Chyba jednak trzeba uważać o czym się marzy, parafrazując Gaimana.



Brak komentarzy: