Bardzo lubię tę książkę. Za formę, za urok retro wyblakniętych ilustracji Jean-François Martina. Za grę tekstu i obrazu. Za przekorę. I ironię. Nieoczywistość, żart i kpinę. Nie tylko z milionerów.
Nie lubię za to prób uczynienia z niej przypowiastki o dydaktycznym wymiarze i jej łopatologicznego tłumaczenia. Cały jej zwiewny urok tkwi w tym, co odkryjecie, co dzieci odkryją. Czasem wystarczy im tylko trop: skąd się bierze poniedziałkowe zastanawianie - co stoi na stole Pana Felixa - i co on sobie tam kreśli przy stole? Co wisi na ścianie? Czy każda szanująca się gospodyni posiada wszystkie "te niezbędne" przyrządy o jakich opowiada tekst? A ubranie Pana Felixa? A jego pomysły???
Prosta historyjka to podsunięty trop do prześledzenia tego, co możemy znaleźć w obrazie. Gdzieś pomiędzy dzieje się jeszcze więcej. Dzieci jednak chyba rozumieją ironię. I potrafią śmiać się z różnych stron :) (i książki, i przedsięwzięcia).
I jak to jest ze skutecznością wynalazków?
O "Wynalazcy" i wynalazkach rozmawialiśmy także ostatnio podczas "Czytanek przed ekranem" - okazuje się, że wszystkie odkrycia stają się oczywiste od momentu kiedy ktoś na nie wpadnie (kto nie wymyśliłby koła?!). Szukajcie, więc znajdziecie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz