21 marca 2014

Lekkie życie Barnaby'ego Brocketa

"Rodzice nigdy nie są dobrzy dla swoich dzieci, każdy rodzic to zły rodzic. Można tylko mniej lub bardziej swoim dzieciom szkodzić" ("Nikt się nie roześmiał" rozmowa Agaty Kuli z Oscarem Brenifierem w "Tygodniku Powszechnym", nr 12 (3376).  Czy można się z tym pogodzić?



Zaczyna się koncertowo. Najnormalniejsza rodzina. Sydney, Australia. Syte, zadowolone z siebie mieszczaństwo. Normalna żona. Normalny mąż. Normalna dwójka dzieci. Dobre maniery, wypijane grzecznie mleko. Aż nagle przychodzi na świat trzecie dziecko…  I nie chodzi o to, że zostaje przełamana reguła normalności (2+2). A raczej o to, co wydarza się na kolejnych stronach opisujących poród Barbaby’ego Brocketta, który burzy cały ład poukładanego życia jego rodziców

Zaczyna się od materacy na suficie. Ale Brockettów czekają jeszcze większe zmiany,  które (o dziwo!) ze spokojem, a  nawet otwartością, przyjmują dotychczasowe dzieci: Henry i Melanie.

Naprawdę, dzieci, wy to macie wyobraźnię. Zupełnie nie wiem po kim. 
Ani wasza matka, ani ja nie mamy wyobraźni 
i nigdy nie wychowywaliśmy was w taki sposób, żebyście wy ją miały.

Głowa rodziny, podobnie jak i jego małżonka są głęboko sfrustrowani zmianą. Próbują za wszelką ceną ukryć odmienność swej rodziny. A że to odstępstwo naprawdę „ciężkie” (choć akurat w tym przypadku to zupełnie nieadekwatny epitet), równie trudno wychodzi kamuflaż. Pewnego dnia cały świat (a na pewno Australia) odkrywa inność Barnaby’ego.  A w jego rodzicach dojrzewa przekonanie, że nie mogą tak dalej żyć. I postanawiają się dziecka pozbyć…  

Zabrzmiało jak cytat z kroniki kryminalnej (a może raczej zapowiedź  kolejnego talk show tym razem nie o nastoletnich matkach, a rodzicach, którzy nie chcą TAKICH swych dzieci?!). Weźcie poprawkę, że to literatura, która żywi się nie tylko tradycją absurdu i purnonsensu, ale i całą resztą zaplecza tekstów o sierotach (Barnaby ma taką tematyczną, podręczną, biblioteczkę - ciekawie podążać tym tropem).  Warto więc wszystko wziąć w cudzysłów (i przyjrzeć się tradycji).  
Zresztą, gdybyśmy nawet nie domyślili się kto patronuje „Lekkiemu życiu”  Johna Boyne’a autor nie chce pozostawić nas w nieświadomości:

Pan Cody, który już długo żył na tym świecie, brał udział w dwóch wojnach światowych, uścisnął dłoń Roalda Dahla i przez siedem dekad był świadkiem wielu dziwnych rzeczy, z których niektóre rozumiał, a niektóre nie, spojrzał do góry i przechylił głowę na bok…

(…) – To na pewno nie jest normalne – powiedział (…)

Mamy wiec, wprost z Dahla („Matylda”! „Jakub i brzoskwinia olbrzymka”!)  modelowo niepoprawny dom. Nie brak i szkoły – „Szorstkiej Akademii dla Niechcianych Dzieci”. Gdzie nic szczególnego nie dzieje się w ciągu  ośmiu godzin, ale…  przynajmniej zabieramy wam dzieci sprzed oczu, a przecież, nie oszukujmy się, o to wam chodzi (powiedziała pani dyrektor Hooperman-Hall :). 

Żadna święta instytucja nie zostaje więc oszczędzona.  Naśmiewamy się więc najpierw z sączącej jad i pragnącej zachować wszelkie standardy normalności rodziny. Trafia się i „szkoła”. Sąsiedzi, mieszczańskie przedmieście. „Zasady”.  A żeby zuniwersalizować problem „toksycznych” rodziców, pojawiających się niezależnie od szerokości geograficznej, autor wysyła Barnaby’ego Brocketa w podróż dokoła świata. To także okazja do spotkania innych „Innych”. Co pomaga Barnaby’emu  przepracować pojęcie „normalności”.

W każdym razie to, że twoja wersja normalności nie jest identyczna z wersją normalności kogoś innego, jeszcze nie znaczy, że coś z tobą nie tak

Spotyka tych, których łączą niekonwencjonalne związki. Występują przeciw ogólnie przyjętym zasadom. Inaczej wyglądają. Nie spełniają oczekiwań rodziców i odrzucają zaprojektowaną przyszłość. W pewnym sensie, swoim uporem co do idei powrotu do domu (choć to rodzice się go pozbyli) pomaga napotkanym osobom przyjrzeć się rodzinnym więzom. I zachęca do ich odbudowania. Paradoksalnie stając się w tej książce jedynym ich rzecznikiem.

Bo zdaje się, że John Boyne, podziela cytowaną, na początku, opinię Oscara Brenifiera. Rodzice Barnaby’ego Brocketta nie są wzorcem miłości rodzicielskiej, a i ich rodzicom (choć realizowali zupełnie odwrotny model) daleko do niego.  Mamy więc swoistą „ciągłość” pokoleniową….

„Lekkie życie Barnaby’ego Brocketa” może zmęczyć tą stale realizowaną (i omawianą) wizją rodzicielstwa  (podobnie jak i kilkoma jeszcze sprawami). Choć jest ciekawą lekturą na wspólne – domowe – czytanie. Do przepracowania (wielorakich) niedoskonałości. Może dla tych, którym nie odpowiada „obnażanie prawdy o nagim cesarzu” metodą Brenifiera? (pytania, pytania, pytania - o jego ostatniej książce >>> tutaj).





„UWOLNIĆ DZIWOLĄGI!”  - tak mieszkańcy Dublina witali bohaterów, z którymi zaprzyjaźnił się Barnaby w swojej podróży. Uwolnić dzieci – chce chyba powiedzieć John Boyne. Biłabym brawo, gdyby nie jego zbyt duża łatwość w gromadzeniu bon-motów o normalności, operowanie „filmowymi” chwytami (i tworzenie powieści „dla” filmowego materiału), zbyt proste recepty i przewidywalne żonglowanie czarno-białymi schematami w widzeniu świata.  
Poza tym jest matką. I rodzicem. Ale lubię, kiedy książka wytrąca mnie z równowagi. 

Czy Barnaby wróci do domu? Do normalności (cokolwiek to znaczy)? Co stanie się z chłopcem, który nie bał się poznawać nowych ludzi? Który nie bał się być inny? (wiecie już jaki?) I co to znaczy?! O tym trzeba przekonać się samodzielnie. Nie obiecuję wzruszeń, bo to książka "skalkulowana". I chyba dość przewidywalna. Mam także wrażenie, że i John Boyne, i Oscar Brenifier myślą zgodnie w jeszcze innym punkcie: Treść moich książek jest drugorzędna, ważny jest proces, do udziału, w którym zapraszam czytelnika. ("Nikt się nie roześmiał"... op.cit)

"Lekkie życie Barnaby'ego Brocketta" tekst: John Boyne, ilustracje: Oliver Jeffers,tłumaczenie: Tina Oziewicz. Wydawnictwo Dwie Siostry, 2013.

2 komentarze:

Pani Zorro pisze...

Czytam z dziećmi i z poślizgiem, i bardzo się męczę, bo nie podoba mi się tłumaczenie, począwszy od tego nieszczęsnego „Barnaby'ego" (spolszczam), a skończywszy na przeinaczonym tytule (gra słów zupełnie nietrafiona w tym przypadku, zresztą, gdyby tak miało być, to i autor by tak zagrał).

poza rozkładem pisze...

A u nas obyło się bez męczenia ;) 9-latek wracał do tej książki.