11 czerwca 2013

Findus... a może raczej Pettson



Podczas wizyty w Łodzi Sven Nordqvist odpowiedział na dość standardowe pytanie o łatwość wymyślania przygód Pettsona i Findusa wskazując, że od czasu opublikowania pierwszej z nich w 1985 roku powstało ich nie tak wiele... W Polsce możemy cieszyć się większością tego, co powstało: osiem (plus jedna - trochę wyłamująca się z konwencji) książek z nietypową parą przyjaciół tworzących dość wyjątkowy model rodziny.

Oj, może wzburzy to głosy oburzenia, że para zdziwaczałego, żyjącego na uboczu staruszka Pettsona i zwariowanego, pełnego energii kota to rodzina. Na swój sposób - to pewien ważny wycinek rzeczywistości. Choć podany w formie nieco surrealistycznej, mocno humorystycznej i nie serio...

Mamy małe gospodarstwo Pettsona położne gdzieś na uboczu, w którym robi się zbyt cicho, kiedy kury idą spać... I nieporadnego kociaka, wręczonego nieco skrępowanemu staruszkowi. Do tego dość "twórczy" porządek naokoło, stado rozgadanego ptactwa domowego, zdolnego wybrać się nawet na wycieczkę pod namiot, no i Mukle...

Takich poranków, w które staruszek najchętniej naciągnąłby kołdrę na głowę i zniknął, już nie było. Sama myśl o tym, że znowu miałby żyć samotnie, sprawiała, że czuł smutek, więc szybko się jej wyzbył. No i dlaczego miałby o tym myśleć, kiedy widział kotka w wielkich spodenkach skaczącego mu po brzuchu i wołającego: "Obudź się Pettson! Będziemy się bawić!" - to fragment  pierwszej z serii książki "Kiedy mały Findus się zgubił".  



Wędrując przez kolejne tomy uczestniczymy w przeróżnych chwilach z życia dziwacznej pary, śledząc szalone (wg dorosłej miary) pomysły Findusa i podążającego za nim Pettsona. No bo kto przy zdrowych zmysłach przełazi przez dach domku na narzędzia i przywiązuje zasłonę do ogona kota, żeby zrobić tort urodzinowy? Albo organizuje pokaz fajerwerków, żeby zapolować na lisa? Pettson zdolny jest także do wielu ekstremalnych rzeczy, przynajmniej w oczach uważającego go za szaleńca sąsiada Gustavssona. Ale i ma swoje gorsze chwile, wtedy to Findus stanie na wysokości zadania, pokazując jak bardzo potrzebni są sobie nawzajem...

Śledząc losy Pettsona i Findusa nie da się pominąć ilustracji, które toczą niejako swoją opowieść obok tekstu. W ostatniej, wydanej, części "Findus się wyprowadza"  mamy esencję tego, co jest tak charakterystyczne dla sposobu opowiadania Svena Nordqvista: wszędobylskość będącego-ciągle-w-ruchu Findusa, wymuszającego na naszym oku wędrówkę za jego figurą przemieszczającą się po karcie. "Filmowy" niemal gdzieniegdzie sposób narracji, który przy okazji zmusza nas do odkrycia tego (i tych), o których wcale nie ma mowy w tekście, a którzy gęsto zaludniają karty książki.

Docierając jednak do ostatniej części "Findus się wyprowadza" czuję się jakbyśmy zatoczyli koło: od małego nieporadnego kociaka, który zostaje przyniesiony do domu Pettsona, do jednostki  rezolutnej i wyraźnie wychowywanej  "ku wolności", która właśnie podejmuje ważną decyzję...


Pettson, zmęczony dokazywaniem stawia ultimatum: albo - albo, Findus po swojemu je rozumiejąc, wykorzystuje okazję i podejmuje decyzję o wyprowadzce! Pettsonowi wyraźnie rzednie mina, ale mając za sobą tradycję w postaci Lotty i literatury, w której dziecku pozwala się doświadczać zamiast robić wykład - nie ma wyjścia...

Podąża za pomysłem Findusa, proponując mu idealny domek "ani za mały, ani za duży", taki wysoki tylko mniejszy - jak tłumaczy kot. Po prostu stworzony do skakania - i kot, i domek.



 Kim byłby Pettson bez Findusa? Oczywiście po wyprowadzce bardzo szybko zaczyna być zbyt cicho i zbyt pusto, ale honor dorosłego, a może mądrość staruszka (czy dzieci są po to, aby spełniać nasze oczekiwania?) nie pozwala na przyznanie się do tęsknoty...



Fabuła zbudowana wokół konfliktu interesu (skakanie czy cisza nocna?) i tego, do czego "doprowadza" pozwalanie dziecku na podejmowanie decyzji toczy się dalej. Może nie z takim ferworem i zamaszystością jak inne części przygód Pettsona i Findusa, ale ta ostatnia książka uwypukla szczególnie to, co jest istotą relacji bohaterów. I za co ich lubię.

Figura Pettsona, z całym zapleczem dziwactw i ożywczą obecnością energicznego kocura - dziecka (pomnożonego razy dziesięć dla wyrazistego efektu) to przełamujący schematy obraz starości w książkach dla dzieci. Z przymrużeniem oka, w odpowiedzi na marzenia i życzenia dzieci - dorosły, który podąża za dzieckiem, bez całego zaplecza obowiązków dnia codziennego i listy konieczności. Na granicy szaleństwa, spełniający i swoje marzenia, towarzyszący i unikający dydaktyzmu. Pozwalający doświadczać i czerpiący garściami z tego, co dziecko może zaoferować starości. Bo to działa w obydwie strony.

Relacja ze łódzkiego spotkania ze Svenem Norqvistem - tutaj: Czytanie w Łodzi.

"Findus się wyprowadza" Sven Nordqvist, tłum. Magdalena Landowska. Wydawnictwo Media Rodzina, 2013.

2 komentarze:

Pani Zorro pisze...

My dorośli uwielbiamy chyba tę część najbardziej. Zaśmiewaliśmy do rozpuku, z siebie oczywiście. Kazaliśmy im uważnie słuchać, szczególnie starszemu i szczególnie tych ustępów o skakaniu i porannych hałasach. Mój syn dopiero rok temu nauczył się, że NIE BIEGNIE SIĘ BUDZIĆ RODZICÓW ZARAZ PO WSTANIU, żeby im pokazać wszystkie rysunki z ostatnich dziesięciu lat i opowiedzieć o wszystkich rzeczach, które wydarzyły się od dnia jego narodzin, do dnia w którym się obudził. 10 lat pobudek o 5. Że też nie mieliśmy takiej małej przenośnej wygódki...

poza rozkładem pisze...

Oj, to ja chyba sentymentalna się robię, dzieci mi rosną (już od jakiegoś czasu nie budzą, siedzą cicho z książkami od rana). Dostrzegłam przede wszystkim tego biednego, "opuszczonego" Pettsona... ;)
Acha, u nas zamiast przenośnej wygódki trampolina w mieszkaniu.