Na początku był dystans. Pomysł, że to kolejna książka „ładnie
zaprojektowana”. 
Ze strony na stronę pojawiła się radość, a nawet euforia. Wreszcie.
Ważna. Książka, która dotyka istotnego. Lapidarna, nieprzegadana, zadzierająca
z czytelnikiem. Zachęcająca  do
zestawiania ze sobą słowa i obrazu. Do pytania. Do rozmowy dorosłego z
dzieckiem o świecie tu i teraz. O tym,  co słowo i obraz znaczą razem i  do czego prowokują…
Pierwsze strony rozpisane są na wprowadzenie w niby-fikcyjną
krainę zagubioną gdzieś we wszechświecie.  Tęczową planetę z tym jednym, wybranym krajem –
Egalitanią –poznajemy stopniowo, od
kosmicznej, znaczącej perspektywy do poziomu 
mieszkającej tam społeczności. A nawet do pewnych umownych,
reprezentatywnych mieszkańców. To pierwszy moment, kiedy ilustracja podważając
to, o czym mówi tekst, pyta o autentyczność pewnych deklaracji. I prawdziwy
obraz świata zbudowanego z twierdzeń, oświadczeń, doniesień.  
Na kolejnych stronach odwołania do słów („konstytucja”, „prezydent”,
„telewizyjna debata” itd) obrosłych dziś rozmaitymi kontekstami
politycznymi  stają się coraz mocniejsze
i bardziej wyraziste. Tekst, na rozmaite sposoby, dowcipnie,  dotykający idei Wszystkie
Misie są RÓWNE odnosi je do rozmaitych wymiarów życia – publicznego i
prywatnego.   Obraz prowokacyjnie i dobitnie  pokazuje pustkę słów i fałsz komunikatów. 
Nie martwiłabym o to, czy ironię i to prowokacyjne budowanie
sensu odbiorą dzieci (choć to też świetna propozycja dla wczesnych nastolatków - i nie tylko...). 
Czy wszyscy są równi? Tak, wszyscy niebiescy (mężczyźni). 
Różowe (kobiety) nie są równe z niebieskimi – napisała dziesięciolatka. 
Przyznam, że moja początkowa  euforia ustąpiła. Nie zmienia to mojej opinii, że „Egaliterra”
to książka ważna. Dobitnie i z jaskrawością pokazująca palący (zapewne tylko
dla niektórych) problem świata, w którym żyjemy razem z dziećmi widzącymi wiele…
 
Szkoda, że całość narracji odwołując się w zawoalowany
sposób do danych statystycznych staje się w pewien sposób publicystyczna. A
może to zaleta tej książki? Mocno i dobitnie, niby w bajkowej konwencji,
zwierzęcym kostiumie (ach te  „misie”
pojawiające się tutaj w tak ironicznym wymiarze!) dotyka „tu i teraz” i naszej –
wspólnej rzeczywistości.  Od cudzysłowu  „fikcyjnej” krainy  zagubionej gdzieś  w kosmosie przechodzimy do (wytłumaczonych w
przypisach) pojęć „szklanego sufitu” i „lepkiej podłogi”, nierównych płac i
ikonicznych już czarnych parasolek.  
Może to i zbyt nachalne, a lakoniczna,  ironiczna narracja staje się niewolnikiem
pisania „z tezą”. Doceniam jednak, że poszczególne ilustracje staną  się okazją do rozmów i dialogu. Do mówienia o
tym, jak my widzimy świat i pytania co sądzi o tym, co go otacza dziecko.  Równie istotne są ostatnie strony „Egaliterry”,
zachęcające do wejścia  „w cudze buty” i
te wpisujące się w konwencję zabawy  w
kolorowanie. Z polotem odwołują do podręcznikowych schematów i wieloznaczności
polecenia „pokoloruj równo”.  Ich
egalitarność staje się okazją (być może)  do terapeutycznej  refleksji  (oby nie tylko do  „projektowania”)  jak może wyglądać faktyczna równość.  
„Egaliterra” Joanny Olech  i Edgara Bąka to książka do spotkania, do
gadania i dyskutowania. Zachęta do współudziału i działania. Trochę w kontrze
do wszystkich nader optymistycznych opowieści dla buntowniczek, gdzie „sukces”
przykrywa codzienne, realnie wciąż istniejące schody, sufity i lepkie podłogi. 










1 komentarz:
Nie wiem, czy jako mała dziewczynka chciałabym się dowiedzieć, że już wkrótce wyrżnę głową w szklany sufit albo przylepię się do podłogi. Self-fulfilling prophecy... Książki, zamykające się między smutną konstatacją a wzniosłym postulatem nie do końca przekonują mnie. Znacznie wolę historie buntowniczek.
Prześlij komentarz